WOW, pierwsze moje zawody z TAKĄ ilością uczestników. Ponad 450 osób ale było tak ciasno, jak by było z 700. Chyba trasa nie za bardzo przepustowa jak na taką ilość sztuk.
Na starcie 99 procent zawodników w piankach - tylko nie ja...Nindża nie może być miętka!
Wyścig ruszał z brzegu, wbieg galopem w wodę..... tak ze 100 metrów....to było słabe, przed pierwszą boją była taka pralka, że czułam się jak w stadzie morświnów w przyciasnym akwarium. Zupa z opiankowanych ludzkich ciał. Wszyscy się tłukli, darli gęby, przeciskali, łapali za nogi, popychali, drapali. Mam sznyt na plecach i kilka sińców. Nie potrafiłam płynąć, zbita masa przede mną, za mną, po bokach, uniemożliwiała szybsze poruszanie się do przodu.Pod koniec pierwszej pętli jakoś się rozluźniło ale zaraz trzeba było biec 100 metrów w wodzie po kolana i spowrotem bieg....
Na bojce znów ciasno, no słabo. Wychodząc z wody zobaczyłam przed sobą Elę Nagórską, usiłowała truchtać po wodziei szamotała się z pianką. Ej, nie było tak źle, skoro dopadłam opiankowanę Elę, wyprzedziłam ją przed pomiarem czasu i ogień!!!
Ale w strefie sobie... zasiadłam, założyłam skarpetki, buciki, nieśpiesznie puściłam się z rowerem, do belki było z 300 metrów, no wieczność, po nierównym. Rower był czystą przyjemnością przez pierwsze 10 km, potem zaczął się koszmar z siodełkiem, wrzynało się w zadek, dziś nie mogę chodzić. Przy tak dużej ilości uczestników na tak wąskiej drodze nie sposób nie draftować, zawody mogły by być spokojnie przeprowadzone w formule z draftem, wszzyscy się wieźli na wszystkich. Kiedy jechałam sama i wyprzedzały mnie kolejne pociągi - czułam się jak frajerka, mogłam się przecież podczepić...Tak też mnie objechały rywalki... Tuż za nawrotkami bogate bufety, za każdym razem złapałam żela i wodę, dzięki temu odżywianie i nawodnienie na rowerze było optymalne. No może z maleńkimi minusikami, na początku opiłam się izo a potem porzygiwałam z 5 km...Pod koniec roweru dojechał mnie Adaś. Myślałam, że zapiankowany jest daleko przede mną. nie tylko ja miałam problem z pływaniem w tym tłumie. Jeżeli chodzi o samą trasę rowerową miejscami była straszna - dojazd do strefy po postkomunistycznych płytach był bez sensu, z moim vintige bike miałam sporo luzu ale miny osób z rowerami za kilkanacie tysięcy tłukąchych się tak, ze plomby wypadały - wyrażały wszytko.
Na bieg założyłam daszek, to był strzał w dychę!!! Słońce paliło niemiłosiernie. Po 2 km kurcze skurcze, obie czwórki... Wytłumaczyłam sobie w duchu, że mam w sobie tyle magnezu i potasu z pochłoniętych w dniu dzisiejszym żeli, że w nocy bedę świecić. I jakoś poszło. po drugim kółku dostrzegłam przed sobą koleżankę z roweru - Olę, nie jest biegaczką, dość szybko ją dopadłam, słabnącą dziewczynę przed nią też. Mnie ogarneły chyba ze trzy szybkobiegaczki gazele. Trasa biegu - paskudna, 3/4 trasy to te okropne krzywe płyty. Do mety prowadziła alejka nad samym brzegiem Zalewu, wiatr od jeziora dodawał skrzydeł.
Podczas wyścigu wciąż spotykałam debiutującą Anię, na rowerze chyba się umordowała. Na biegu jako że trasa była po pętli pokonywanej dwukrotnie, miałam okazję oglądać czołówkę Pań, bardzo dzielnie walczyła Justyna Tarnowska, super szybko biegła Ela, Ewę zobaczyłam dopiero na mecie, niestety była tam przede mną ;)
Mój czas 2:39:49. O pływaniu nie napiszę, bieg po wodzie z elementami przepychanki na bojach - bleach. Rower: 1:25:00, co daje ponad 31 km/h średnio. Bieg 53:40, jak na upał i płyty - ok.
Cały ten Volvo Tri Series - w sumie fajnie ale... chyba wolę imprezy bardziej kameralne. Nie jestem aż tak dobra, żeby płynąć w czołówce z luzem, najczęściej trafiam do grupy przeambitnych samców, którzy tłuką wodę cepami, potem słabną a ja nie potrafię ich wyprzedzić i się zmagam z kolejnymi razami po głowie. Za takie opłaty startowe.... chyba podziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz