18.04.2015 - na długo zapamiętam tą datę.
Ze strony organizatora:
"TOUR DE WARSAW to prawdziwy sprawdzian dla wytrzymałości fizycznej i psychicznej organizmu i wspaniałe wyzwanie dla wszystkich pasjonatów maratonów rowerowych niezależnie od wieku"
Czemu znalazłam to zdanie dopiero teraz? Czy to by cokolwiek zmieniło, skoro postanowiłam spróbować swoich sił w szosowym maratonie rowerowym...
Do wyścigu przygotowywałam się dość solidnie, tygodniowo robiłam ok 100 km z czego po 70 km na szosie. Do tego bieganie, pływanie - jak zwykle.
Roaring Forties - to nasz TDW Team. Byłam jedyną przedstawicielką Shockblaze Team więc koledzy mnie przygarnęli ;)
Transfery teamowe przebiegały prawie do samego startu. Nasz Coach Michał z powodu wyjazdu scedował swoją funkcję na Sebastiana, do ostatniego dnia nie wiedzieliśmy w jakim składzie pojedziemy.
Przed startem
W końcu zapoznaliśmy się ;) nasz Team to taki zlepek, rowery szosowo/czasowe,
szosowe iiii MTB ;) Pogoda zachęcała, kiedy sięprzygotowywaliśmy, nawet wyszło słonko...
Było chłodno ale sucho - do czasu...
Jechało nam się bardzo fajnie
ale szybko, za szybko. Ta część trasy prowadziła pod wiatr, robiliśmy zmiany,
tempo 29 - 35 km/h znacząco wzrastało, kiedy wyprzedzały nasz szybsze drużyny.
Ja starałam się oszczędzać ale chłopaki...rwali do przodu bardzo mocno.
W sumie, to nie pamiętam
kiedy zaczęło padać po raz pierwszy... i co to było. Wiało cały czas - ziąb
arktyczny, a do tego deszcz, śnieg, grad...a my jechaliśmy dalej... no dramat.
Nawet jak opad zanikał, jechaliśmy po szosie pełnej wody, spod kół tryskały
fontanny zalewając nas skutecznie. Najgorszy był pęd powietrza ochładzający
mokre ubranie. U mnie dłonie i stopy, piszczele i kolana były w najgorszym
stanie. Normalnie po przejechaniu 70 km ogromnie cierpiałam z powodu bólu zadka
i ramion... teraz organizm był skupiony na ogarnięciu spustoszenia powodowanego
przez wychłodzenie. Jaki ból zadka? nie czułam go bo bolało mnie wszystko inne
;)
Tuż przed Sochaczewem po cichutku
odpadł Remek, staraliśmy się pilnować, jak ktoś zostawał - czekaliśmy.
Umówiliśmy się, że poczekamy na niego w mieście.
A tam na trasie pojawiły się
mokre TORY. Nie takie zwyczajne, to
była pułapka na cyklistów, żeby je pokonać pod kątem prostym, trzeba się było
nagimnastykować, zrobić duży łuk. Jechaliśmy w odstępach powoli, ja trzymałam
się tyłu...szyna pochwyciła trzech naszych - huk, grzmot, turlające się po
asfalcie bidony. Kiedy pokonywałam przejazd, tuż przede mną wyglebił się Coach
Sebastian. Widziałam, jak jego koła wskakują w koleinę, jak się przechyla i
ląduje na mokrym asfalcie - hamowałam ile sił, jechałam wprost na niego, w
ostatnim momencie odskoczył od roweru i się skulił, moje koła przejechały kilka
centymetrów od jego twarzy.
Trzeba się było szybko
pozbierać, bo w tym miejscu był duży ruch uliczny. Panowie się poobijali i
poobcierali. "Tato" miał zdarte biodro - dziura w gaciach przez którą
prześwitywała goła skóra z raną...Reszta, to obicia i obtłuczenia. Najgorzej
kraksę przeszedł rower Sebastiana, spadło tylne koło, już myśleliśmy, że będzie
słabo ale jakoś szczęśliwie wszystko udało się poskręcać. Do punktu kontrolnego
i Maka dotarliśmy zziębnięci, przemoczeni i poturbowani. A tam...spotkaliśmy
kilka teamów. Atmosfera nieciekawa. Sporo osób podłamanych. Wszyscy mokrzy,
brudni, sini z zimna, dygoczący...Spotkałam tam Babski Team - gorąco pozdrawiam
dziewczyny! U nich największe dreszcze miała Anita ;) były momenty, że nie
mogłyśmy gadać, tak nią trzęsło...
Za to ja...z tylnej kieszonki
wyjęłam TREASURE...w woreczku foliowym miałam schowane SUCHE SKARPETY!!! w
butach (triathlonowych) miałam sorbet lodowy... jak wszystko mokre zdjęłam,
gołe stopy grzałam sobie o podłogę w maku... widok żałosny - wiem. Długo nie zapomnę
uczucia ciepłej suchej skarpety na przemarzniętej stopie...Jako, że buty były
mokre, na skarpetki założyłam worki foliowe. Przedzwoniliśmy do Remka, już po
niego jechał samochód. :(
W nas wszystkich kiełkowała
myśl, żeby się poddać ale...każdy na swój sposób ją odpędził.
Panowie zjedli, ja też i
ruszyliśmy.
Pogoda była bardzo zmienna,
wiało non stop bardzo porywiście, za to teraz...wiało nam w plecy :)
Padało kilka razy, doganiały
nas kolejne chmury. Najgorszy był grad, ciął twarz, rozpuszczał się w kasku i
spływał po twarzy mocząc ciuchy, kiedy wychodziło słońce, darliśmy gęby ze
szczęścia i schliśmy - wciąż jadąc.
Żeby nie było, postoje/popasy
też były:
Po kolejnej ulewie miałam
doła. Przemarzłam, odpadłam z koła i wlokłam się gdzieś w ogonie sama.
Nawrzeszczałam na chłopaków na postoju, żeby nie jechać jak pada, bo
przemakamy, żeby stawać podczas deszczu, bo nie daję rady. Na szczęście wyszło
słońce...podeschłam i jechaliśmy dalej.
Most na Wiśle to było
Wyzwanie - tiry przelatywały obok nas a pęd powietrza rzucał nami
niebezpiecznie w stronę metalowej barierki...bałam się! za jakiś czas
skręcaliśmy w lewo. Byłam tak spanikowana, że mnie Tir rozjedzie, że zeszłam z
roweru, poczłapałam do przejścia dla pieszych i czekałam, żeby się dostać do
chłopaków. Chyba mieli ze mnie bekę ale ja na serio się bałam tam skręcić.
Ostatni odcinek do Karczewa był najcięższy, wiał nam w twarz taki wiatr, że
przy 15 km/h pot po tyłku ciekł. Łapały skurcze.
Czy byliśmy szczęśliwi po
dojechaniu do lotnej mety w Karczewie - tak trochę, wiedzieliśmy, że jeszcze
trzeba jakoś się dostać do Warszawy... Szczęśliwi byliśmy dopiero w SKM"ce,
nie nadawaliśmy się do dalszej jazdy rowerem ;)
Mój Tour de Warsw - 233 km przejechane jednego dnia przy bardzo złej pogodzie, to niesamowity sprawdzian siły, test na psychę. Zdałam :)